
Otwarto pierwszą biogazownię na Podlasiu
100 projektów do wielkopolskiego Kontraktu Terytorialnego
DALEKO OD ELDORADO, BLISKO DO PRZECIĘTNEJ
Obroty polskiej branży turystycznej w 2013 roku szacuje się na sumę 85,7 miliarda złotych. Z pozoru tort do podziały jest olbrzymi, ale w gruncie rzeczy – w porównaniu do innych krajów europejskich, nawet tych sąsiednich – branża turystyczna jest u nas niezbyt rozwinięta. Samorządy i instytucje widzą tu zatem pole do popisu, dlatego w całym kraju zaczynają się mnożyć inicjatywy adresowane do turystów.
14 milionów odwiedzin cudzoziemców oraz 40 milionów wyjazdów Polaków, w sumie 63 miliony noclegów – to w zaokrągleniu pula, którą musiała podzielić branża turystyczna w ubiegłym roku. Cudzoziemcy wydają średnio 79 dolarów dziennie, na pobyt w Polsce przeznaczają w sumie około 1600-1700 złotych. W tej grupie warto zapolować na Amerykanów, Kanadyjczyków, Australijczyków, Japończyków, Koreańczyków – oni z reguły dysponują budżetem dwa razy większym. Ale i niektórzy Europejczycy są skłonni wydawać powyżej średniej: tu wyróżniają się Austriacy, Francuzi i Włosi. Przy krajowym turyście – planującym zamknąć budżet na podróże w sumie nieco ponad tysiąca złotych – wydają się być znacznie lepszym targetem.
Czar metropolii
W rankingach zdecydowanie królować będzie stolica. Choć Warszawa nie należy do najatrakcyjniejszych, a zarazem najdroższych, miast kontynentu – to z wspólnego „tortu” wykroiła mniej więcej jedną dziesiątą: 8,5 mld złotych. Przeciętny turysta był w stolicy około trzech dni – 2,7 mln osób wykupiło 4,6 mln noclegów. Ale nie powinno nas to dziwić o tyle, że statystyki nie czynią dokładnego rozróżnienia między podróżami typowo „urlopowymi” a służbowymi. Statystyczna średnia może sugerować, że te drugie stanowią znaczną część wizyt w Warszawie ogółem.
Nieco inaczej wygląda to w przypadku drugiego pod względem atrakcyjności miejsca w Polsce: Krakowa. Krakusi są na polu turystyki bardzo aktywni: w 2013 r. przyciągnęli aż 9,2 mln turystów, którzy w samym mieście wykupili około czterech milionów noclegów. Ich wydatki są różnice szacowane – Małopolska Organizacja Turystyczna podaje, że wydali oni pod Wawelem 4,8 mld złotych, ale już serwis Money.pl szacował niedawno, że może chodzić nawet o 6,5 mld złotych. Co więcej, inwestorzy z branży hotelarskiej wyraźnie stawiają na to miasto: w Krakowie funkcjonuje już 155 obiektów tego typu (ponad 60 obiektów więcej niż w Warszawie), kilka kolejnych jest w budowie, kolejne są w stadium planowania. Urzędnicy zajmujący się planowaniem przestrzennym mają pełne ręce roboty, a ceny najatrakcyjniejszych kamienic na Starówce idą w dziesiątki milionów złotych.
Za tymi metropoliami gonią i inne. Przodują Gdańsk (630 tys. turystów i 1,5 mln sprzedanych noclegów), który wraz z resztą Trójmiasta miałby szansę dogonić wspomniane Warszawę i Kraków – w sumie trójmiejska branża sprzedała w ubiegłym roku niemal 2,4 mln noclegów, zarabiając ok. 3,5 mld zł, z czego sam Gdańsk to 2,3 mld zł. W tym roku może być nawet lepiej. W Sopocie „obłożenie” bazy noclegowej w sezonie wakacyjnym sięgnęło niemal idealnie 100 procent, a miejscowi uważają, że jest nawet wyższe niż w trakcie EURO2012. – Wśród zagranicznych turystów prym wiodą Skandynawowie, którzy wybierają Polskę ze względu na sprzyjający klimat, atrakcyjne ceny oraz dogodne połączenia lotnicze i promy – twierdzi mówi Dawid Wilda, prezes Stowarzyszenia Turystycznego „Sopot”. Ale i Wrocław – który nie ma przecież atutów w postaci nadmorskich deptaków i sopockiej aury kurortu – przyciągnął 800 tysięcy turystów, sprzedając 1,4 mln noclegów i zarabiając około 2,2 mld złotych.
Do tego grona próbują dołączyć również inni. Do turystycznego natarcia przystąpiła chociażby Łódź, która zaczyna reklamować się jako miasto „turystyki biznesowej” – ze względu na rozbudowaną bazę hotelowo-konferencyjną, dobre położenie i skomunikowanie z innymi ważnymi ośrodkami kraju. Łódzki ratusz traktuje wrocławskie hasło „miejsce spotkań” bardziej dosłownie – kosztem przeszło miliona złotych władze chcą zorganizować wizyty studyjne dziennikarzy, seminaria dla organizatorów imprez, przeprowadzić kampanię w branżowych mediach, stworzyć osobny portal internetowy czy wreszcie dokładną, aktualizowaną na bieżąco bazę danych dla potencjalnych graczy z branży. Do tego można dorzucić inną propozycję miasta: wycieczki po ulicy Piotrkowskiej, Księżym Młynie i dawnym getcie na segway’ach. Chociaż moda na te elektryczne wehikuły ominęła Polskę, a w miastach takich jak Berlin czy Londyn trudno je spostrzec – segway’e stają się popularne w Polsce, w ostatnie wakacje można je było zauważyć również na ulicach Warszawy.
Pierwszoligowe kurorty
Nie znaczy to jednak, że – by zarobić miliardy – trzeba być wielką metropolią. Wzorcem dla mniejszych ośrodków mógłby być Kołobrzeg. Z wszystkich statystyk wynika, że miasto to radzi sobie lepiej niż niejeden ośrodek wojewódzki, wzmocnione dodatkowo sąsiedztwem choćby Ustronia Morskiego. W 2013 r. sprzedano tam 3,,9 mln noclegów, a odwiedzający – w tym przypadku, co akurat nie dziwi, pozostający w Kołobrzegu na dłużej, średnio cztery dni – mogli wydać w sumie nawet 6,3 mld złotych. Tendencję do długich pobytów i związanych z tym większych wydatków jeszcze lepiej widać w Świnoujściu: tam na 200 tysięcy turystów przypadło 1,4 mln noclegów oraz wydatki rzędu 2,2 mld złotych.
Na południowych rubieżach równie wielką popularnością – być może nawet większą ze względu na całoroczną atrakcyjność – cieszą się oczywiście polskie góry. Po Warszawie, Krakowie i Kołobrzegu najpopularniejszym miejscem w kraju pozostają Tatry: szacuje się, że w 2013 r. trafiło tu 632 tysiące turystów, którzy wykupili 2,2 mln noclegów w hotelach (i bliżej nieznaną liczbę w najróżniejszych kwaterach prywatnych). Dla powiatu tatrzańskiego oznaczało to, że tutejsza branża „obróciła” 3,5 mld złotych. 2014 rok może być jednak gorszy: kiepska pogoda w lipcu mogła odstraszyć część miłośników górskich wędrówek, dodatkowo nie dopisali turyści z krajów wschodnich – Rosji, Ukrainy i Białorusi. Właściciele miejscowych pensjonatów pomstują też na nieformalną konkurencję, czyli budowane również w kurortach nadmorskich apartamentowce, których właściciele wynajmują mieszkania chętnym, nie świadcząc formalnych usług turystycznych. Widać też stopniową tendencję, polegającą na poszukiwaniu kwater nie w samym Zakopanym, lecz w okolicach miasta.
W nieco mniejszym stopniu dotyczy to Beskidów – w szczególności powiatów cieszyńskiego i nowosądeckiego, które w olbrzymiej mierze pozwalają odpocząć mieszkańcom metropolii południowo-wschodniej Polski. Oba powiaty przyjęły mniej więcej po 1,6 mln turystów – co oznacza szacunkowe obroty rzędu 2,5 mld zł. Analogiczną sytuację widzimy w Karkonoszach, gdzie sprzedano niemal 1,5 mln noclegów, a obroty branży mogły sięgnąć 2,3 mln złotych. W tym przypadku, w przeciwieństwie do Tatr, można mówić o dominacji większych miasteczek górskich: Karpacza i Szklarskiej Poręby. Miejscowe władze chcą zresztą zawalczyć o więcej – ten sezon zaczął się od generalnego remontu szlaków górskich. Kosztem 600 tysięcy zł odnawiane są kładki i nawierzchnia niektórych tras. – Remonty te są prowadzone bez użycia ciężkiego sprzętu. Prowadzimy prace tak, aby nie przeszkadzać turystom – mówił PAP rzecznik Krakonoskiego Parku Narodowego Michał Makowski.
Czarne konie wyścigu
Ale do tej czołówki w szybkim tempie próbują doszlusować nowe ośrodki. Uruchomienie Parku Jurajskiego w Bałtowie czy Miasteczka Twinpigs, czyli westernowego parku rozrywki w Żorach – to dopiero początek listy. Z Wieliczką rywalizuje kopalnia soli w Bochni, ze szlakami bieszczadzkimi choćby podziemna trasa turystyczna w Rzeszowie. Z klasycznymi uzdrowiskowymi –Zdrojami – pierwsze w Polsce uzdrowisko termalne w Uniejowie. Z niszowej, koneserskiej półki chcą wyjść Bieszczady – od początku bieżącego roku zaporę i elektrownie w Solinie odwiedziło już 20 tysięcy osób, a przygotowaną dla nich trasą można zejść nawet 6 metrów pod lustro Zalewu.
O turystów zabiegają nie tylko samorządy. Lasy Państwowe prowadzą warty 129 mln złotych (w tym około stu z funduszy unijnych) projekt rekultywacji dawnych poligonów i terenów powojskowych. To jeden z największych tego typu projektów w Europie. Do początku sierpnia oczyszczono z niewybuchów i przygotowano do eksploatacji turystycznej niemal 15 tys. ha w 28 nadleśnictwach. Potencjalni adresaci powstającej w ten sposób bazy turystycznej to nie tylko miłośnicy przyrody, ale też fani militariów, eksploratorzy bunkrów, grzybiarze, sportowcy. „Dzięki temu projektowi wiele miejsc dotychczas niedostępnych dla turystów – dawne obiekty wojskowe, tereny objęte zakazem wstępu ze względu na bezpieczeństwo – jest teraz otwarte” – podkreśla przedsiębiorstwo.
Podobne starania w mniejszym lub większym stopniu podejmują niemal wszystkie gminy w Polsce. I być może to jeden z najrozsądniejszych kierunków rozwoju, zwłaszcza biorąc pod uwagę możliwość wykorzystywania funduszy unijnych, z których polskie samorządy jeszcze przez kilka lat będą miały szansę skorzystać. Zgodnie z tym jednak, co mówią eksperci, aby włączyć się do tego wyścigu, trzeba mierzyć siły na zamiary. Miejscowości, które nie mają większych tradycji turystycznych powinny na początek nastawiać się na wizyty mieszkańców sąsiednich metropolii, miejscowości przygraniczne mogą adresować ofertę do obywateli sąsiedniego państwa, miejscowości historyczne mogą szukać swojej szansy w solidnie przygotowanej imprezie rekonstrukcyjnej. Byle nie wszystko naraz.
ZARZĄDZANIE KRYZYSOWE W CENIE
Wprowadzenie przez Rosję embarga na kolejne produkty z Rosji doprowadzi do wielomilionowych strat – to już rzecz pewna. Tylko producenci jabłek liczą swoje straty na pół miliarda euro, gdy dołożyć do tego producentów mleka i serów, będzie o kilkaset milionów więcej. Próby pokrycia tych strat mogą stać się jednym z dominujących tematów nadciągającej wielkimi krokami kampanii.
Tuż przed zamknięciem tego wydania Magazynu Samorządowego GMINA na zagrożenie potencjalnej zapaści rynku produktów rolnych zareagowała Bruksela. – Biorąc pod uwagę sytuację na rynku po wprowadzeniu rosyjskich restrykcji na import produktów rolnych z UE, począwszy od dziś uruchamia się nadzwyczajne środki w ramach Wspólnej Polityki Rolnej, które ograniczą ogólną podaż niektórych owoców i warzyw na europejskim rynku, ponieważ presja cenowa będzie zbyt silna w nadchodzących miesiącach – mówił komisarz ds. rolnictwa UE Dacian Ciolos.
„Nadzwyczajne środki” będą obowiązywać do końca listopada. Bardzo wątpliwie jednak, żeby 125 mln euro, jakie w Brukseli przeznaczono na „lewarowanie” rynku produktów rolnych, wystarczyło. Nie ma w tym przypadku podziału – ani według krajów, ani według rodzaju produktów. Wiadomo, że pulą będą musieli się podzielić zarówno producenci owoców – jabłek, gruszek, truskawek, malin, porzeczek, jeżyn, agrestu, winogron deserowych i kiwi – jak i producenci warzyw: pomidorów, marchwi, białej kapusty, papryki, kalafiorów, ogórków, a nawet pieczarek.
Embargo gorsze niż huragan
125 milionów euro – na bezrybiu i rak ryba, tyle że kwota ta nie pokryłaby nawet znaczącej części strat ponoszonych przez polskich producentów. Ministerstwo Rolnictwa szacuje, że tylko straty producentów jabłek sięgną pół miliarda euro. Do Rosji pojechało też w zeszłym roku 10 proc. eksportowanych przez Polskę serów – o wartości mniej więcej 160 mln euro. W kraju pozostanie też 40 proc. eksportu polskiej papryki, 60 proc. – kapusty pekińskiej, 32 proc. – kapusty białej i czerwonej, 16 proc. – kalafiorów i brokułów.
Wyjąwszy desperackie próby obudzenia w Polsce patriotyzmu konsumenckiego, jak rzucone w mediach i na portalach społecznościowych hasło „Jedz jabłka” – niestety, szanse wybrnięcia z sytuacji są niewielkie. Nie tylko dlatego, że rosyjskie sankcje spadły na polskich (i europejskich) producentów niespodziewanie (choć można się było ich spodziewać, odkąd konfrontacja na Ukrainie – z pośrednim udziałem UE i Polski – nabrała tempa wczesną wiosną). Dodatkowy problem stanowi fakt, że produkcja przynajmniej niektórych warzyw i owoców skoncentrowana jest w wybranych regionach. I tak ojczyzną 85 proc. papryki na wewnętrznym i eksportowym rynku są okolice Radomia, a za zagłębie jabłka uznawane są okolice Grójca.
Jak łatwo przewidzieć, w regionach takich, jak wspomniane kwestia strat producentów może stać się jednym z najburzliwszych tematów kampanii wyborczej (nie mówiąc o tym, jak załamanie odbije się na tamtejszych budżetach w perspektywie kilkunastu nadchodzących miesięcy). Równocześnie można się spodziewać, że starania większość władz regionalnych skoncentrują się na wyszarpnięciu możliwie największej puli unijnych odszkodowań – i ewentualnie pokazaniu wyborcom efektów takich zabiegów.
Szanse za Wielkim Murem?
Są jednak inne sposoby. Ciekawą informację na ten temat opublikowały niedawno polskie dzienniki: otóż, według World Apple and Pear Association (WAPA), czyli Światowego Stowarzyszenia Producentów Jabłek, tegoroczne zbiory tych owoców będą – poza Polską – słabsze niż zazwyczaj. Tylko w Chinach przewiduje się zbiory mniejsze o jedną dziesiątą, co teoretycznie tworzy lukę, którą mogliby próbować zapełnić polscy producenci. Ale i Bałkany – spustoszone niedawnymi powodziami – będą miały o jedną trzecią mniejszą produkcję. Również wewnątrz samej UE, choćby w niedalekich republikach bałtyckich, otwierają się podobne możliwości.
W ramach nadchodzącej kampanii warto więc zapytać, na ile przydatne mogą być kontakty międzynarodowe, które z taką ochotą nawiązują i pielęgnują lokalni włodarze. Czy w sytuacjach kryzysowych, gdy potrzebne jest szukanie szybkich rozwiązań bieżących kłopotów, przyjacielskie relacje z miastami i regionami zza Wielkiego Muru czy Czarnego Lądu, może przynosić realne efekty? Czy władze lokalne z partnerskiego miasta mogą pośredniczyć w kontakcie między producentami z naszego terenu, a przedsiębiorcami ze swojego, stając się brokerem interwencyjnych kontraktów, którymi zainteresowane powinny być obie strony? Jeśli nawet nie są to pytania, na które odpowiedź znajdziemy przed listopadowym głosowaniem, to z pewnością są to pytania, które w następnej kadencji powinniśmy sobie nieustannie zadawać. Umiejętność zarządzania kryzysowego nie dotyczy bowiem wyłącznie walki ze skutkami powodzi.
DOKUMENTALNY WRZESIEŃ
Miłośnicy filmów dokumentalnych – grupa, która w sezonie wakacyjnym miała słuszne prawo czuć się nieco pominięta – będą mieli szansę odbić sobie to już we wrześniu. Zapraszamy na dwa warte uwagi lokalne wydarzenia filmowe: w Świdnicy i Zakopanem.
- Świdnicki festiwal jest przestrzenią spotkań pasjonatów kina dokumentalnego, niezależnie od wieku i poziomu wiedzy – podkreślają organizatorzy festiwalu „Okiem Młodych”, który już po raz siódmy odbędzie się w Świdnicy. Festiwalowa „oferta” jest adresowana zarówno do kinomaniaków z okolic miasta, jak i wielbicieli dokumentu z całego kraju – ba! – nawet regionu Europy. Nie przypadkiem bowiem świdnicka impreza ma w nazwie przymiotnik „Międzynarodowy”. Organizatorzy bowiem mierzą w twórców – i publiczność – całego Wyszehradu: Polski, Czech, Słowacji i Węgier.
VII Międzynarodowy Festiwal Filmów Dokumentalnych w Świdnicy ma bowiem łączyć: zarówno filmowców – tych młodych, zarówno mających już za sobą profesjonalne doświadczenia filmowe, jak i tych świeżo po szkole oraz tych, którzy o edukację filmową nawet się nie otarli, jednak próbują swoich sił. Na nich koncentrować się będzie jury kluczowego konkursu – na najlepszy film krótkometrażowy twórców do 30. roku życia.
Nie chodzi zresztą wyłącznie o promocję młodych talentów. Twórcy świdnickiego przeglądu liczą na wściekłość i pasję młodego pokolenia. – Chcemy, żeby pokazywane filmy stanowiły punkt wyjścia do dyskusji o zagadnieniach ważnych dla współczesnego świata – zastrzegają. – Perspektywa, z której patrzą na rzeczywistość młodzi twórcy charakteryzuje się świeżością, bezkompromisowością i odwagą, dlatego oddajemy głos młodemu pokoleniu dokumentalistów – tłumaczą.
Ludzie tu smakują każdą chwilę…
Wybór organizatorów – czyli Wrocławskiej Fundacji Filmowej oraz Świdnickiego Ośrodka Kultury – nie przypadkiem padł na Świdnicę. Z miasta pochodzi Paweł Wysoczański – reżyser, scenarzysta, montażysta, autor dokumentów pt. „W drodze” i „Kiedyś będziemy szczęśliwi”; tu uczył się i mieszkał Tomasz Tryzna – reżyser, scenarzysta, pisarz, autor zekranizowanej przez Andrzeja Wajdę powieści „Panna Nikt” (skądinąd, w Świdnicy odbyła się uroczysta premiera tego filmu); nieopodal, w Zagórzu Ślaskim, dorastał z kolei inny znany polski dokumentalista – Jacek Bławut, skądinąd juror konkursu w edycji zorganizowanej trzy lata temu.
- Miasto ma wyjątkową atmosferę. Czas płynie tu wolniej. Ludzie, inaczej niż w metropoliach, bez pośpiechu smakują każdą chwilę, z rzeczywistym zainteresowaniem uczestniczą w projekcjach i późniejszych dyskusjach – zachwalał Świdnicę Paweł Łoziński, autor nagradzanych, świetnych dokumentów i… juror w edycji z 2012 roku.
Co więcej, Świdnica stara się wykorzystywać atut, jakim stał się przegląd filmów dokumentalnych. Publiczność nie musi przesiadywać wyłącznie w salach kinowych czy na pobliskich knajpkach. Odrestaurowana zabytkowa architektura, trasy spacerowe, parki, obiekty sportowe – na potrzeby zarówno tubylców, jak i przyjezdnych władze miasta przygotowały liczne atrakcje, a z rozsianych po mieście i okolicach tablic czy pomników możemy odczytać całą niemalże historię tego zakątka Polski, od XVII-wiecznej astronom Marii Cunitz po Wojciecha Manna. Ba, na festiwalowej witrynie znajdziemy nawet dane kontaktowe do rozmaitego asortymentu bazy noclegowej w mieście – od hoteli po kwatery prywatne.
Nic więc dziwnego, że Świdnica idzie za ciosem. Poza „Okiem Młodych” organizowane są tu również inne wydarzenia kulturalne: ogólnopolski Festiwal Reżyserii Filmowej, Festiwal Teatru Otwartego (trzydniowy przegląd teatrów ulicznych), Świdnickie Noce Jazzowe czy odbywający się pod patronatem resortu kultury Festiwal Bachowski. Od niedawna w mieście działa Centrum UNESCO i odbywa się Kongres Regionów – zlot najważniejszych lokalnych włodarzy z całej Polski.
Oby piękno gór odbiło się echem…
Równie oczywistym wyborem festiwalowego miasta-gospodarza wydaje się być również Zakopane. To właśnie tam, w dniach 3-7 września odbędą się 10. Spotkania z Filmem Górskim – filmowe święto wszystkich miłośników gór, powiązane z szeregiem imprez towarzyszących. – 10. edycja zbiega się z 75. rocznicą zdobycia przez Polaków Nanda Devi East, wyprawy, która symbolicznie zapoczątkowała historię polskiego himalaizmu, i z 30. rocznicą pierwszego zimowego wejścia na Manaslu – drugiego ośmiotysięcznika zdobytego zimą po Evereście, również przez Polaków – wprowadzają w klimat organizatorzy.
- Z roku na rok festiwal się rozwijał, wspierany przez Miasto Zakopane, partnerów, sponsorów i zaprzyjaźnione festiwale, napędzany entuzjazmem organizatorów, a przede wszystkim uczestników – wspominają. – Przez te wszystkie lata dużo osób włożyło wiele serca i wysiłku w to, żeby festiwal trwał do dzisiaj i co roku był miejscem spotkań ludzi kochających góry – dodają.
Jubileuszowa dziesiąta edycja to szansa na wszelkiego rodzaju podsumowania. Nie tylko festiwalowe – choć i do tego zachęcają twórcy imprezy. Tak się składa, że rocznic nie zabraknie – choćby szturm Francuzów na grań Mazeno na Nanga Parbat (35 lat temu), powtórzony w 1995 r. przez Wojciecha Kurtykę, o czym opowie Sandy Allan – towarzysz wyprawy z 1995 r. Rocznica urodzin legendy himalaizmu, Hermanna Buhla (90 lat temu), który jest uznawany za prekursora podbijania Himalajów w stylu alpejskim, którego wspominać będzie w rozmowach z uczestnikami imprezy córka, Kriemhild Buhl. Pierwsze zdobycie ośmiotysięcznika przez kobiety (40 lat temu) – pretekst do spotkania z Edurne Pasaban, pierwszą zdobywczynią Korony Himalajów. Sekundować jej będzie Arlene Blum – organizatorka wyprawy „Annapurna. Miejsce kobiety jest na szczycie”.
- Uważnie wczytajcie się w program, żeby nie przegapić premier filmowych i książkowych, wystaw, zajęć dla najmłodszych, zawodów boulderowych, wycieczki „bez programu” czy trzeciej edycji Akademii Górskiej – nagabują organizatorzy. – Chcielibyśmy, żeby po 10. Spotkaniach z Filmem Górskim, wszyscy mogli choć trochę zaprzeczyć ważkiej myśli Hermanna Buhla „w otaczającym nas świecie, piękno gór nie odbija się echem w naszej codziennej egzystencji…” – dorzucają.
Przy tym nie możemy zapominać, że festiwal jest przede wszystkim świętem filmowym: clou imprezy jest Międzynarodowy Konkurs Filmu Górskiego, z prestiżowym Grand Prix Spotkań z Filmem Górskim. Do tego należy dodać też projekcje pozakonkursowe – również materiałów archiwalnych. Serce imprezy będzie biło w zakopiańskim kinie Sokół, a wśród współpracujących z zakopiańskim przeglądem partnerów znajduje się szacowny Trento Film Festival, najstarszy na świecie festiwal filmów górskich i podróżniczych.
SZTUKA NIEPODEJMOWANIA DECYZJI
Publikowany poniżej tekst pochodzi z książki „Jest alternatywa” autorstwa Czesława Bieleckiego (Warszawa 2014)
Hamletyzujący intelektualista czy pełen wątpliwości nastolatek nie jest przedmiotem naszej szczególnej uwagi, dopóki nie sięgnie po władzę nad innymi. Każdy ma prawo wahać się i szukać usprawiedliwienia niepodejmowania decyzji, dopóki dotyczą jego i bliskich. Jednak gdy decyzjofobia – choćby związana z globalnym kryzysem demokratycznego przywództwa – wykracza poza rodzinę czy choćby niewielki krąg przyjaciół, to zaczynają się szkody.
Już Jan Nowak-Jeziorański, gdy wylądował jako kurier z Londynu w Warszawie tuż przed godziną „W”, spostrzegł głębię niewiedzy na temat światowego kontekstu zrywu, do którego wzywali. Skomentował to dramatyczną konkluzją: „W momentach próby Polacy wybierają przywództwo tych, którzy najmniej im przeszkadzają”.
Poczynając od Mazowieckiego, który w przeddzień przyjęcia funkcji premiera publicznie polemizował z koncepcją Michnika „Wasz prezydent, nasz premier”, przez Bieleckiego, Suchocką, Pawlaka, Buzka czy Marcinkiewicza, rządy w kraju sprawowali ludzie, którzy pół roku, rok przedtem nawet nie pomyśleliby o tym.
Brytyjczycy uczą swoje dzieci, że najważniejsze to być właściwym człowiekiem we właściwym czasie na właściwym miejscu. W Polsce nie dość, że czas i miejsce jest zaskoczeniem dla przyszłego decydenta, to pozycjonowanie cech zarówno szczęściarzy, jak i pechowców, postawione jest na głowie. Gdy Anglik na pierwszym miejscu stawia charakter człowieka, ową nieprzetłumaczalną integrity, jego osobowość, później oceniając umiejętności, a na końcu wiedzę i tytuły, Polak woli odwrotną hierarchię. Najpierw tytuły i wiedza (choćby słaby, ale profesor), potem umiejętności, a na końcu charakter. I gdy partie spierają się o deklaracje programowe i walczą na chwytliwe hasła, przywódcy plemion charakterologicznie nie potrafią dogadać się ze swoimi, a co dopiero porozumieć się z adwersarzami.
Rzecz nie w tym, żeby głosić miłość i deklarować wszechogarniającą empatię. Ważniejsze, żeby w momentach krytycznych nie tracić równowagi, owej gravitas, która pozwala zawsze wybrać rację stanu przed racją klanu. To zaś jest kwestią charakteru, smaku, zdolnością do porozumiewania się ponad podziałami. Moralizatorzy zanudzający nas na śmierć swoimi opowieściami o własnych intencjach, nienawistnicy i zawistnicy głoszący miłość, deklarujący wielkoduszność, to typy ludzkie, które w życiu prywatnym i towarzyskim skazani są na ostracyzm. W polityce jednakowoż wygrywają.
Ale nic to jeszcze. Gdy do miłości napędzanej ambicją dodamy charakterologiczną i temperamentalną niezdolność podejmowania sensownych decyzji, dopiero wtedy otworzy się przed nami piekło polskiej polityki. Sztuka niepodejmowania decyzji jest przedmiotem podobnie wnikliwych rozważań jak sztuka prowadzenie sporów – erystyka, której Arthur Schopenhauer poświęcił swe dziełko.
W mojej prywatnej klasyfikacji mam dwa typy ludzkie, których konsekwentnie unikam. Określam je jako ludzi-szafy i ludzi-odkurzacze. Człowiek-szafa to taki, którego zawsze tam zastajemy, gdzie sami go dopchnęliśmy. Człowiek-odkurzacz to ten, kto mając kompetencje i możliwości działania, zasysa tylko kurz problemów z zewnątrz i wydmuchuje nam w twarz. Istnieją dziesiątki chwytów na usprawiedliwienie niepodejmowania decyzji, szczególnie gdy wypływa na szersze wody i przekracza granice swojego doświadczenia i umiejętności. Chcąc ukryć własne słabości, czy choćby wrodzony brak odwagi, może zawsze zgłaszać propozycje rozwiązań, wychodząc od kryteriów nie do zaakceptowania. Może – w imię roztropności – skupić się na monitoringu, przeglądach i studiach albo celebrować osiągnięcia, pośpiesznie szukając kozłów ofiarnych dla odwrócenia uwagi od własnego niezdecydowania.
Ukryta sztuka niepodejmowania decyzji korzysta z bogatego repertuaru gier definicyjnych, lekceważonych lub potępianych kategorii, uproszczeń, zawężania perspektywy, odrzucania rozwiązań przez negatywne ich kojarzenie. Techniką niezawodną jest opóźnianie decyzji pośrednich, gra na czas, namysł przy notorycznym braku pomysłu. Brzemię władzy, jeśli ciąży, to społeczeństwu, które świadome jest marnowanej koniunktury. Ci, którzy wygrali wyścig o władzę, rzadko przyjmują do wiadomości, że czas jest pieniądzem polityki.
Zdolność do szybkiego podejmowania trafnych decyzji jest najważniejszą cechą sprawnych organizacji. Role w procesie decyzyjnym są ważniejsze niż schemat organizacyjny, a praktyka jest lepsza niż teoria – twierdzą Rogers i Blenko, odpowiadając na pytanie: „Kto podejmuje decyzje?”. Najlepsze prawo i najlepszy schemat organizacyjny nie uratują nas przed decyzjofobią. Naukowcy zajmujący się skutecznością zarządzania badali nawet tak przyziemne okoliczności, jak ta, czy decyzje podejmowano stojąc czy siedząc. Okazało się, że równie dobre decyzje można podjąć na stojąco, za to trwa to średnio o jedną trzecią krócej. W kraju, którego państwowa i samorządowa administracja wzrosła trzykrotnie od czasu odzyskania niepodległości, warto skorzystać z tak prostych odkryć. Ale także z badań nad sposobami podejmowania strategicznych decyzji. Okazuje się bowiem, że o większości z nich przesądza bieżące postępowanie liderów. Niezależnie od długofalowego planowania, albo podejmują oni decyzje strategiczne w odpowiedzi na nagłą potrzebę odwołania i jest to proces ciągły, albo też rozdźwięk między planowaniem, a podejmowaniem decyzji wypełniają medialnym szumem.
Technologia monitoringu i coraz efektywniejsze środki komunikacji nie zmieniają zasady odkrytej przez naukowców z Harvardu: „Jeśli nie zauważasz czegoś często, często tego nie zauważasz”.
CHARAKTER, WIZJA I ENERGIA
Rozmowa z Czesławem Bieleckim – architektem, publicystą i politykiem, w 2010 roku kandydatem na prezydenta Warszawy
MARIUSZ JANIK: „Ci, którzy już się sprawdzili, powinni kierować grupami środowiskowymi, przedsiębiorstwami, wreszcie wielkim projektem, jakim jest wolna Polska”. Czy polscy samorządowcy spełniają te kryteria, czy mogą należeć do „nowej polskiej elity”, o której pan pisze w książce „Jest alternatywa”?
CZESŁAW BIELECKI: Tylko w części. I bynajmniej nie jest kwestią tylko skala – choć z pewnością zarządzanie metropolią taką, jak Wrocław, jest czymś innym, niż sprawne pełnienie funkcji np. wójta. Skoro dzisiaj mówimy częściej o liderach biznesu niż o menedżerach, to także w polityce nie chodzi o mniej lub bardziej sprawne administrowanie, lecz przewodzenie, kierowanie zmianami, które pchają nas naprzód. Samorząd cierpi lokalnie na te same choroby, które widzimy na poziomie rządowym. Tyle, że z samej natury, szczególnie w mniejszych ośrodkach, władza nie może kompletnie lekceważyć obywateli i wszystkiego kryć dobrym PR-em. Żaden samorząd nie przetrwałby lokalnej katastrofy smoleńskiej, a rządowi się to udało. To był prawdziwy rekord świata w dziedzinie nieodpowiedzialności władzy. Ma szansę utrzymać się przez lata.
Którego z lokalnych liderów w Polsce uznałby pan za wzór idealnego samorządowca? Na czym polega fenomen tego polityka?
Sadzę, że poparcie dla prezydenta Wojciecha Szczurka w Gdyni, czy Rafała Dutkiewicza we Wrocławiu pokazuje ich klasę przywódczą. Nie oznacza to, że nie zdarzały się błędne decyzje (lotnisko w Gdyni – to był drogi żart) czy porażki lokalizacyjnej Wrocławia (kwatery głównej Europejskiego Instytutu Technologicznego). Ale to samorządowcy podobni wymienionym prezydentom miast okazali się lepszymi państwowcami niż kolejni partyjni aroganci w Warszawie.
„Mamy w Polsce tysiące młodych, wykształconych ludzi, znających Europę i świat”. Wygląda jednak na to, że samorządową Polską niepodzielnie rządzą politycy starszego pokolenia – w niektórych miejscach piastujący funkcję już od dwóch dekad. Czy młodzi ludzie nie interesują się lokalną polityką?
To Polska – po Grecji – ma najstarszą klasę polityczną w Europie. Energia, inteligencja, umiejętność budowania zespołu i skuteczność w tworzeniu faktów – tego nie widać po ćwierćwieczu, ani w rządzie, ani w samorządzie. Zdolność podejmowania decyzji to miernik odwagi cywilnej polityka. Choćby ceną tej decyzji była utrata władzy. Przedsiębiorca, gdy podejmuje złe decyzje lub co gorsze, tylko trwa aż do upadku firmy, sam eliminuje się z rynku. Na rynku politycznym niepodejmowanie decyzji okazało się zaletą. Ci przyczajeni, którzy unikali ryzyka, czekając na swoją falę, znaleźli się na szczycie. Im bardziej Polska pozostaje na peryferiach – bez sukcesów w produkcji, nauce, z niedoinwestowaną wysoką kulturą – tym oni pewniej celebrują władzę.
Co decyduje o wieloletnich rządach polityków starszego pokolenia? Przyzwyczajenia wyborców, doświadczenie z wielu lat sprawowania władzy, zakonserwowany układ lokalnych elit?
Społeczeństwo wzbogaciło się, zmieszczaniało, polubiło łatwą konsumpcję. Ale dobrobytu i suwerenności kraju nie da się tak łatwo utrwalić, jak układu elit – także lokalnych. Dlatego potrzebna jest alternatywa dla polityki ciepłej wody w kranie prowadzona pod hasłem: „Nie róbmy polityki, budujmy mosty”. Szczególnie, że za mało powstało mostów, za drogo, i za wolno je budowano.
Wspomina pan o „politykach klasy A”. W oczach swoich przeciwników najlepsi nawet politycy zazwyczaj mogli by się zakwalifikować co najwyżej do „klasy B”. Jak wyborcy mogą rozpoznać uzdolnionego lidera w ogniu wyborczej walki, kiedy większość polityków licytuje się na ilość dostarczonej wyborczej kiełbasy?
To człowiek, który ma charakter, wizję i energię. Buduje mosty w przyszłość. Rozumie, że innowacją nie jest pływalnia z kolorową zjeżdżalnią czy fontanna. To są gadżety, blichtr. Nie zatrzymamy nimi w Polsce ani zdolnych robotników, ani młodych naukowców, wygrywających międzynarodowe olimpiady. Już nasi przodkowie – Sarmaci – licytowali się na konsumpcję, a nie produkcję skomplikowanych dóbr. Towary luksusowe kupowali za granicą. Eksport zboża i drewna wystarczył im na dwa stulecia leniwego bytowania, aż do upadku Rzeczypospolitej. Wydarzenia na Wschodzie dyktują inny ton polityki. Dlatego usypianie obywateli i kupowanie ich wyborczą kiełbasą to działania antypaństwowe.
Większość jednostek samorządowych w Polsce znajduje się dziś w trudnej sytuacji finansowej. Czy nie grozi nam załamanie się lokalnych budżetów? Jakie mogłyby być jego konsekwencje?
Wiele samorządów zadłużyło się, aby inwestować na większą skalę i absorbować fundusze unijne. Niektóre działania władz lokalnych i centralnych przypominają czasy późnego Gierka. Kredyty trzeba spłacać. Samorządy nie są jak amerykańskie banki – za duże, żeby upaść.
To już ostatnia perspektywa finansowa UE (na lata 2014-2020), w której dla Polski przeznaczono duże środki finansowe. Mnożą się głosy, żeby korzystając z nich po raz ostatni, tym razem wydawać je z myślą o długoterminowych strategiach, a nie zaspokajaniu bieżących potrzeb, typu aquaparki. Jakie powinny być założenia takich strategii?
Dlatego w Polsce potrzebna jest alternatywna polityka i inne myślenie o państwie. Żyjemy na wschodzie Zachodu i potrzebna nam jest polityka z jasnym, średniookresowym celem: silnego, skutecznego państwa – minimum z polityką gospodarczą i obronną na miarę wyzwań, które stworzył imperializm putinowskiej Rosji. A nierząd zaczyna się od marnotrawstwa pieniędzy. Ważniejsza od aquaparków jest droga ekspresowa, łącząca główne ośrodki miejskie na wschodzie i północy, oraz odtworzenie naszej obrony narodowej. Stutysięczna zaledwie armia, w której jest więcej wodzów niż Indian, to kpina z racji stanu.
Co powinno być priorytetem kandydatów do władz samorządowych w zbliżających się wyborach samorządowych?
Ograniczanie rozpraszania wysiłków inwestycyjnych (w tym urbanizacji) i kończenie tego, co rokuje dobrze dla rozwoju produkcji, zatrudnienia i rzeczywistych innowacji. To prawda, że na siłę Polski składa się energia małych ojczyzn. Ale tylko, dopóki lokalne elity nie wynoszą ponad interes Rzeczypospolitej każdego prywatnego i lokalnego interesu.